TO BYŁO TYLKO ZAPALENIE PŁUC – Z DZIECKIEM W SZPITALU

Ostatnie miesiące zeszłego roku spędziliśmy pod hasłem „Choroby”.

Dzieci non stop zasmarkane, a ja razem z nimi (chociaż oczywiście matki nie chorują). Doszło do tego stopnia, że Nadia w ogóle przestała chodzić do przedszkola, bo wystarczyły dwa-trzy dni i nowa zaraza rozprzestrzeniała się po domu. Mały mimo, iż karmiony przez rok piersią łapał wszystko w lot. Do tej pory pamiętam, naszą ostatnią wizytę u pediatry, kiedy już jako stali goście nawet nie musieliśmy podawać nazwiska, by wyciągnąć kartę.
Szybkie spojrzenie lekarki na Maksa, badanie i wyrok – „obturacyjne zapalenie płuc – szpital”. Serio, dla mnie to był wyrok, a bynajmniej tak wtedy myślałam. Przez napływające do oczu łzy zapytałam tylko: „a nie możemy leczyć w domu?” Pediatra spojrzała na mnie i odpowiedziała pytaniem: „A jeśli Pani nie zdąży do szpitala na czas?”. Rozryczałam się na dobre, w ciągu godziny zapakowałam torby i byliśmy w łódzkiej Matce Polce. Samo przyjęcie trwało 15 minut i już znaleźliśmy się na oddziale – chociaż cały czas miałam nadzieję, że to jakaś pomyłka i wypuszczą nas od razu do domu. Ja u dziecka nie słyszałam żadnych duszności, a z zapaleniem płuc walczyliśmy już wcześniej. Jednak tak się nie stało. Całe szczęście, że obok miałam męża, który dzielnie mnie wspierał.

 

Może Cię zainteresować:

-> Jak rozpoznać bezobjawowe zapalenie płuc u niemowlaka?

-> Co zabrać idąc z dzieckiem do szpitala

-> Sposoby na katar u niemowlaka.

 

Chyba najgorszym momentem w całym ponad siedmiodniowym pobycie było pobieranie krwi i zakładanie wenflonu. Na te przyjemności zabrali nam dziecko, nie pozwolili być z nim. Pielęgniarka tłumaczyła to faktem, że nasza obecność nic nie zmieni, a maluch będzie miał żal, że go nie obroniliśmy. Nie protestowałam, do tej pory nie wiem, czy poszłam na łatwiznę, czy posłuchałam mądrej rady. I tak ten jego wrzask do tej pory mnie prześladuje.
Właśnie wtedy uciekłam ze szpitala na fajkę. Wyryczeć się, wypłakać, by być gotową na spokojne (z mojej strony) spotkanie z synkiem i uspokojenie go. Łzy leciały mi jak grochy. Obok mnie stanęła inna matka. Rozmawiała przez telefon. Chcąc, nie chcąc słyszałam jej rozmowę.
W tym samym szpitalu leżał od tygodnia jej szesnastoletni syn. Stracił czucie w nogach, ot tak z dnia na dzień. Okazało się, że ma trzy guzy, zmiany nowotworowe na kręgosłupie, w tym jeden nieoperacyjny. Rokowania są bardzo złe.

 

I nagle przestałam płakać, to był ten moment, kiedy zaczęłam się po części cieszyć, że u nas to tylko zapalenie płuc… Nie ma nic gorszego niż choroba dziecka, a właśnie takich historii jak ta, podczas tygodniowego pobytu usłyszałam tyle, że mogłabym napisać powieść, bardzo smutną książkę. Nie będę się tym jednak dzielić, ale powiem szczerze, że te opowieści zapadną mi na długo w pamięć. To był bardzo długi tydzień i nikomu nie życzę takich przygód.