Mam dla Pani złe wieści – niech Pani usiądzie.

Z takim słowami zwróciła się do mnie lekarka w szpitalu trzy dni po porodzie, usłyszałam praktycznie tylko to. Jako tykająca bomba hormonalna – usłyszałam i wybuchnęłam… płaczem oczywiście. Ale zacznijmy od początku.
Moje dziecko ze względu na me wysokie ciśnienie, przyszło na świat w 38/39 tygodniu ciąży przez cesarskie cięcie. mimo skali 10 Apgar od razu trafiło do inkubatora – nie potrafiło utrzymać ciepłoty ciała. Miało powiększoną przegrodę międzykomorową (wina mojej cukrzycy ciążowej) oraz maleńką dziurkę w sercu. Pierwsze badania wykazały również wysoki poziom CRP – świadczący o infekcji. Od początku wiedziałam, że nie jest dobrze i że spędzimy kilka dni więcej w szpitalu. Co dziennie Niunia robione miała nowe badania, ponieważ co niektóre wyniki wzajemnie się wykluczały.
W czwartek dwunastego kwietnia 2012 przyszła do mnie jedna ze świeżo upieczonych lekarek pediatrów, mogła mieć maksimum 27 -30 lat. Wyprosiła inne pacjentki, położyła mi rękę na ramieniu i oznajmiła:
„Mam dla Pani złe wieści – niech Pani usiądzie, Pani dziecko ma złe wyniki, bardzo złe…”
 
Mi to wystarczyło, zaczęłam ryczeć, nie pamiętam nic więcej z rozmowy z tą lekarką. Wzięłam dziecko na ręce i ryczałam. Wiedziałam, że ma coś nie tak z serduszkiem, byłam przerażona. Przyszedł Mąż zaalarmowany już wcześniej telefonem, wyłam mu w ramionach. Razem doszliśmy do wniosku, że będzie co będzie ale musimy dać z siebie wszystko. Przy wieczornym obchodzie na salę weszła inna lekarka, co się okazało znajoma z czasów licealnych. Poprosiłam ją żeby wyjaśniła mi co takiego się dzieje i kiedy możemy spodziewać się najgorszego. Spojrzała na mnie jak na wariatkę i wyjaśniła wszystko od A do Z. Okazało się że Niunia ma wrodzoną infekcję w postaci zapalenia płuc i należy podać antybiotyk. Wiadomo, że stan zdrowia noworodka zmienia się z sekundy na sekundę, ale nic nie świadczy o tym, że to „najgorsze” nastąpi.
Mała brała antybiotyk przez pięć dni po czym… wyszłyśmy ze szpitala. Niunia ma pięć miesięcy i od tamtej pory nie chorowała, przegroda wróciła do normalnych rozmiarów – mamy szczęśliwe uśmiechnięte dziecko.
By zostać lekarzem trzeba wiele lat studiować, mieć wiele wytrwałości. Egzaminy za egzaminami, kucie, zakuwanie mnożone przez zakuwanie i kucie. Jednak co z tego, że taka „panienka” (wielki mi lekarz pediatra) uczyła się pięć czy nawet dziesięć lat jak nie ma za gram wyczucia. Jak można w ten sposób podawać komuś diagnozę dziecka? Uważam, że do kanonu nauki studenckiej na medycynie powinni dodać wrażliwość jako „nowy przedmiot” i niech się za nimi ciągnie wszystkie lata. Tak jak za mną ciągnie się koszmar tamtego dnia.
Pozdrawiam, Mama bloguje