Największa zmora prezentowa w rodzinie.

źródło

Ostatnio z okazji urodzin Męża Mego Drogiego pisałam post o ciężkim wyborze prezentu dla mężczyzny, jednak po dzisiejszym dniu stwierdzam z nieukrywaną przykrością, że dużo gorzej ludzie mają ze mną. Nie wiem czy to z wrodzonego chamstwa, które od zawsze maluje mi się na czole czy z innych bliżej nieokreślonych powodów – Nie umiem okazać radości z niechcianego prezentu. Nigdy nie umiałam. Dodatkowo jestem wybredna jak wszyscy diabli. Chciałoby się rzec „jeszcze się taki nie urodził – co by mi prezentem dogodził” – no chyba liczyć te prezenty które sama sobie wybrałam czy kupiłam.


Mam wyjątkowo specyficzny gust, w który wielu osobom nie udaje się wstrzelić. Mimo, że ja znalazłabym około 1000 prezentów idealnych – wręcz stworzonych dla mnie. Są miliony rzeczy które chciałabym sobie kupić – wiadomo, że fundusze dość skutecznie mnie wstrzymują. Inni jakoś prawie od razu uznają że to rzeczy nie dla mnie i na pewno nie będą mi się podobać.

Przykładem powyższych słów jest dzień dzisiejszy, no właśnie. Jest okazja są prezenty. Chciane lub mniej chciane – zazwyczaj oczywiście te mniej chciane.

Z samego rana otrzymałam prezenta nr. 1 – zestaw kolczyków od mojej Sis. W tym 4 pary z piórkami… Skąd wpadła na taki piórkowy pomysł, ano zbieg nietrafnych zdarzeń. Podejrzałam ją kiedyś jak przymierzała jedne pióra, ona siedemnastka może takie pściu-bździu nosić na uszach. Pytam się Sis – kupić Ci? Sis na to, że za drogie. Odpuściłam, jednak cały sezon gdy byłam z nią na zakupach a właściwie na przeglądach sklepów, zagadywałam ją o różne ptasie resztki, by jej kupić. W ten sposób ubzdurała sobie, że mi się takie podobają… No cóż zdarza się. Życie. Nie wspomnę, że prawie wszystkie pozostałe pary mi się podobają.

Mąż przychodzi z pracy z uśmiechem daje mi prezent, bo wie że marzyła mi się książka Sparksa. Otwieram patrzę i Zonk. Książkę którą zakupił mi Mąż już mam i to od kilku miesięcy. On patrzy i nie wierzy, stwierdza: „niemożliwe na półkach nie ma”. Ja na to „-nie ma bo mama czyta”. Co ciekawsze w zeszłym roku było identycznie. Ale cóż życie.

Moja mama wycwaniona i znająca mnie na wylot, podczas ostatnich zakupów po prostu zapłaciła za moje „torby” i z uśmiechem Mona Lizy stwierdziła, że to właśnie mój prezent. Cwana bestia. W sumie jednak wcale jej się nie dziwię. Miała z głowy największego upiora prezentowego w rodzinie. 

Wybaczcie, ale ja naprawdę nie pamiętam okazji, żebym była zadowolona z prezentu i zawsze wszystkie te okazji które mają na celu obdarowanie mnie czymś kończą się moimi nerwami.
W każdym bądź razie po 27 latach niezadowolenia z prezentów muszę chyba zrobić swą własną Listę Życzeń i może wtedy w końcu będę zadowolona ze wszystkiego w 99% bo pewnie i tak kupią wszystko w innym odcieniu.

Ps. To nie jest z niewdzięczności… Ja po prostu mam chyba za dużo w dupie. A może mam aż tak sprecyzowane życzenia.

Pozdrawiam, Mama bloguje